Tazara train- podróż pełna wrażeń- cz.I

1458413_681314128575774_402061816_n.jpg

Podróże to moja pasja. Podróże odległe, dzikie, często pełne niedogodności, ale jakże prawdziwe. Przemierzyłam wiele odległych krajów, jednak właśnie Afryka urzekła mnie najbardziej. Rozkochałam się w niej bez reszty, w jej zapierających dech w piersiach krajobrazach, nieokiełznanej przyrodzie, w jej szczerych mieszkańcach. Dane mi było poznać tę piękną jak z widokówki Afrykę, byłam też i świadkiem jej smutnego oblicza.

Drogi Czytelniku, poprzez moje wspomnienia tutaj, chciałabym byś choć na chwilę mógł przenieść się na Czarny Ląd i poczuć go prawdziwie.  

Mam też nadzieję, że poznając moje pasje, poznasz lepiej i mnie. Śledząc mojego bloga dostrzeżesz nie tylko matkę i pediatrę, ale i kobietę pełną pasji podróżowania. Wszystkie te role są mi niezmiernie ważne w życiu, dając mi radość i spełnienie.

Zapraszam Cię więc Drogi Czytelniku w podróż do Mojej Afryki. Dziś będzie to podróż jakiej nie znajdziecie w przewodnikach. Będą to wspomnienia, które spisałam tuż po powrocie z podróży, jaką odbyłam ponad 4 lata temu. Podróż to była fascynująca;) Zapraszam


1471157_681819858525201_1375968793_n.jpg

Skończyła się właśnie moja miesięczna, cudowna przygoda w Afryce. Z moimi przyjaciółmi pokonaliśmy ponad 7 tys.km czarnego lądu, od Kapstadu w RPA, przez całą Namibię, część Botswany, Zimbabwe aż po Livingstone w Zambii. Wrażeń i emocji było mnóstwo. Jechaliśmy naszym jeapem przez fascynujące pustynię Kalahari i Namib, przemierzyliśmy Park Narodowy Etosha i Chobe, podziwialiśmy stada przepięknych dzikich zwierząt na wolności, obserwowaliśmy kąpiel słoni w Chobe, głaskaliśmy gepardy, dotarliśmy do dzikich plemion Himba i Buszmenów, lecieliśmy awionetką nad Deltą Okavango w Botswanie, walczyliśmy o życie podczas raftingu na rzece Zambezi w Zimbabwe... działo się tyle, że teoretycznie powinnam mieć już dość wrażeń i spełniona wracać do domu. Ja jednak postanowiłam zostać dłużej w Afryce, w której bez reszty się zakochałam. Tak bardzo mnie ona pochłonęła, że myśl o powrocie do zimnej, ponurej Polski była nie do przyjęcia:)

1478988_683453658361821_312645020_n.jpg

I tak zaczęła się moja samotna przygoda przez dziką, czarną Afrykę. Przygoda odmienna od tej, którą właśnie zakończyłam, bo bez wsparcia przyjaciół, ba- bez towarzystwa żadnego białego człowieka, spontaniczna i pełna niespodzianek.

Mój przyjaciel Kris, wspaniały organizator i przewodnik naszej wyprawy, którą właśnie zakończyliśmy, podsunął mi pewien pomysł- długa podróż pociągiem z Zambii do Dar es Salaam w Tanzanii. Od razu wiedziałam, że to dobry pomysł! Logistyka jednak i organizacja nie była łatwa.

1503879_681760135197840_12396756_n.jpg

Byłam wtedy w Livingstone w Zambii, tuż przy zapierających dech w piersiach wodospadach Victorii. Musiałam udać się do Lusaki, stolicy Zambii. Stamtąd bowiem (a dokładniej z okolicznego miasteczka, ale o tym później) odjeżdża 2 razy w tygodniu Tazara train, słynny w Afryce pociąg, który w ciągu 3-4 dni pokonuje obszar prawie 2 tys.km. Mało który biały człowiek o tym wie. Mało kto się porywa na tę podróż. Dla jednych to niewiarygodna przygoda, dla innych kilkudniowa męczarnia w niedogodnościach.

Udałam się więc lokalnym busem z Livingstone do Lusaki. Bilet kupiłam 2 dni wcześniej, co było dobrym pomysłem, w dniu wyjazdu bowiem, napierający tłum lokalnych z pewnością uniemożliwiłby białemu Musungu zdobycie miejsca w autobusie. Tak- Musungu, od tej pory stałam się Musungu. Wszyscy w koło wołali na mnie Musungu! Mało kto zapamiętywał moje imię, choć ku mojemu zdziwieniu, w języku suahili Izabela jest bardzo popularnym imieniem. Byłam jednak ich Musungu ( w suahili- Musungu oznacza dosłownie „biały człowiek”). Początkowo nie reagowałam, po kilku dniach oswoiłam się i nawet mi się spodobało moje nowe, afrykańskie imię:)

Odległość ponad 450 km. z Livingstone do Lusaki pokonaliśmy w prawie 9 godzin. Jak na warunki afrykańskie to bardzo dobrze. Drogi były jak w całej Afryce- zdecydowanie lepsze od tych w Polsce:) ale te liczne postoje- wciąż ktoś chciał wysiąść, ktoś inny chciał wsiąść, ktoś chciał kupić gdzieś jakąś kiełbaskę i frytki, a ktoś inny pójść do toalety, czyli- za krzaczek:).

1513974_681325288574658_1027386019_n.jpg

Jechałam w przemiłym towarzystwie, wszyscy pytali się mnie: „gdzie jadę, po co, dlaczego?”, i podstawowe pytanie wszędzie i zawsze w Afryce- „ile mam dzieci i gdzie one są?” W afrykańskiej kulturze 30-letnia kobieta MUSI mieć już męża i dzieci- i to kilkoro. Stąd pytanie zawsze brzmiało NIE „czy mam dzieci” ale „ile ich mam”:) Byłam więc niepojętym dla wszystkich zjawiskiem- bezdzietna, niezamężna, biała, w lokalnym autobusie, planująca 3-dniową podróż pociągiem- bez żadnego konkretnego celu...ot tak- dla przyjemności! Nie mieściło im się to w głowie!:)

Dotarłam późnym wieczorem do stolicy Zambii- Lusaki. Wysiadłam na dworcu i poczułam- PRAWDZIWĄ, DZIKĄ, CZARNĄ Afrykę! Wszędzie był tłum krzyczących, napierających, czarnoskórychludzi, a że byłam jedynym białym Musungu to byłam celem każdego stojącego naganiacza i taksówkarza. Wyrywali mi z ręki torbę, pytali gdzie chcę jechać. Ktoś inny chciał mi coś sprzedać, a jeszcze inny bardzo nalegał bym dała mu jakąś swoją koszulkę. Dla czarnoskórych, ubogich Afrykan ubranie po białym człowieku, nawet najbardziej zniszczone i zużyte- to skarb ogromny! Każdy chciał nosić choćby podziurawione skarpety po BIAŁYM człowieku! Niepojęte prawda?

1485107_681333301907190_1393664218_n.jpg

Nawet o moje roztargane trampki prawie pobiły się trzy kobiety na lokalnym targu w Zimbabwe:) Tym sposobem wracając do Polski miałam na sobie tylko jeden t-shirt, spodenki i japonki.

Obawiając się o swój bagaż ( nie wspomnę o życiu) zdecydowałam się wziąć najgłośniej krzyczącego taksówkarza i udać się w nieco spokojniejsze ( i pewnie bezpieczniejsze) miejsce. Taksówkarz, co chwile powtarzał mi jaka to Zambia jest bezpieczna i wspaniała, a że był bardzo przyjazny- zawiózł mnie do  hostelu- Kalulu Hostel.

Wysiadłam z taksówki i co? Wszędzie widzę biegające króliki! Pomyślałam- no pięknie, jest ciemno, ja nic nie jadłam od rana, gorąco było przeokropnie cały dzień, pewnie jakieś omamy mam. Tym bardziej, że przecież porę suchą mamy, od kilku miesięcy nie padało, a całe podwórko przed wejściem do hostelu było zalane wodą! Po chwili wszystko się wyjaśniło- Kalulu w języku Suahili to właśnie królik, tak więc króliki, to główny element wystroju tegoż miejsca:) A woda- no cóż, była awaria, popękały z gorąca jakieś rury, wszystko wylało. Ale miejsce dla mnie było! Nie miałam ani czasu, ani sił, by szukać czegoś innego-zostałam. Brodząc w błocie po kostki dotarłam do recepcji, w której przesympatyczny  mężczyzna poinformował mnie z wrodzonym wdziękiem, że wody nie ma- ani w toalecie, ani w umywalkach- nigdzie- bo rury popękały. Wyjaśnił, że właśnie naprawiają i może za chwilę woda będzie. Spędziłam już jakiś czas w Afryce i wiedziałam już, że to „za chwilę”, to jest „afrykańskie za chwile”, czyli na pewno nie dziś!

1456801_678195015554352_194206615_n.jpg

Na szczęście miałam wilgotne chusteczki, którymi otarłam swoje zabłocone stopy, nie było tak źle:) Dostałam łóżko w dormitorium. Jak przebrnęłam przez stos ubrań, toreb, jakichś porozrzucanych kosmetyków do swojego piętrowego łóżka w rogu pokoju, zorientowałam się, że łóżek jest 8, a leżące wszędzie na ziemi ubrania niekoniecznie są damskie...tak- spałam w dormitorium pełnym czarnoskórych, brudnych ( bo przecież wody nie było) mężczyzn...chrapiących na dodatek. Nie było też żadnego wiatraka ( o air condition nie wspomnę). Gorąc był przeokropny. Na szczęście moskitiera była. Byłam w środku strefy malarycznej, a komarów dookoła mnóstwo.

Pomimo chrapania i nieciekawego zapachu moich współlokatorów, po ciężkim i pełnym wrażeń dniu, noc przespałam jak kamień. Rano oczywiście wody nadal nie było, chwila afrykańska trwała nadal:) Kupiłam śniadanie za jakieś 5 dolarów USD, zapłaciłam za nocleg ( pamiętam dokładnie- 50 Kłaczy Zambijskich czyli ponad 15 dolarów USD- za łóżko w otoczeniu chrapiących współlokatorów, bez wody i wiatraka). Ale cóż- królików za to było wszędzie mnóstwo:) a wrażenia- bezcenne!:)

1470260_678165412223979_1625707223_n.jpg

Postanowiłam poszukać innego miejsca, gdzie będę mogła choć wziąć prysznic- o niczym innym wtedy nie marzyłam. Poszłam więc na spacer, zaczepiłam kilkoro przechodniów ( a raczej to oni pierwsi mnie zaczepili swoim „how are you?” „what are you doing here?”. W językach plemiennych bebma i zizi też mówili, ale jakoś się nie mogliśmy dogadać:) no i po około godzinnej wędrówce w słonecznej ( upalnej już o godzinie 9 rano) Lusace- znalazłam! Flinstones Hostel- od razu się tam przeniosłam. Była woda pod prysznicem! Cudowna, zimna:) W tych warunkach nikt o innej nie marzy. Było dormitorium male i female, więc też kolejny plus. No i był bar z zimnym piwem:) Nawet stół bilardowy stał w rogu :) Co prawda królików nie było, ale jakoś to przeżyłam:)

Nie planowałam zadomawiać się długo w Lusace. Moim celem było kupić w Lusace bilet na pociąg i dotarcie do miasteczka Kapriri Mposi, z którego to miejsca wyrusza mój pociąg. Kilka dni wcześniej wyczytałam w internecie, że bilet na pociąg można kupić w tzw. Tazara House w Lusace, a pociąg odjeżdża dwa razy w tygodniu- w tym w czwartki. Ja byłam w Lusace we wtorek, miałam więc dwa dni- idealnie!...

W kolejnym blogu przedstawię Wam dalsze losy mojej fascynującej podróży. Zapraszam do lektury!