Dziecko i zdrowie

View Original

Tazara train- podróż pełna wrażeń- cz.I

See this content in the original post

Podróże to moja pasja. Podróże odległe, dzikie, często pełne niedogodności, ale jakże prawdziwe. Przemierzyłam wiele odległych krajów, jednak właśnie Afryka urzekła mnie najbardziej. Rozkochałam się w niej bez reszty, w jej zapierających dech w piersiach krajobrazach, nieokiełznanej przyrodzie, w jej szczerych mieszkańcach. Dane mi było poznać tę piękną jak z widokówki Afrykę, byłam też i świadkiem jej smutnego oblicza.

Drogi Czytelniku, poprzez moje wspomnienia tutaj, chciałabym byś choć na chwilę mógł przenieść się na Czarny Ląd i poczuć go prawdziwie.  

Mam też nadzieję, że poznając moje pasje, poznasz lepiej i mnie. Śledząc mojego bloga dostrzeżesz nie tylko matkę i pediatrę, ale i kobietę pełną pasji podróżowania. Wszystkie te role są mi niezmiernie ważne w życiu, dając mi radość i spełnienie.

Zapraszam Cię więc Drogi Czytelniku w podróż do Mojej Afryki. Dziś będzie to podróż jakiej nie znajdziecie w przewodnikach. Będą to wspomnienia, które spisałam tuż po powrocie z podróży, jaką odbyłam ponad 4 lata temu. Podróż to była fascynująca;) Zapraszam


Skończyła się właśnie moja miesięczna, cudowna przygoda w Afryce. Z moimi przyjaciółmi pokonaliśmy ponad 7 tys.km czarnego lądu, od Kapstadu w RPA, przez całą Namibię, część Botswany, Zimbabwe aż po Livingstone w Zambii. Wrażeń i emocji było mnóstwo. Jechaliśmy naszym jeapem przez fascynujące pustynię Kalahari i Namib, przemierzyliśmy Park Narodowy Etosha i Chobe, podziwialiśmy stada przepięknych dzikich zwierząt na wolności, obserwowaliśmy kąpiel słoni w Chobe, głaskaliśmy gepardy, dotarliśmy do dzikich plemion Himba i Buszmenów, lecieliśmy awionetką nad Deltą Okavango w Botswanie, walczyliśmy o życie podczas raftingu na rzece Zambezi w Zimbabwe... działo się tyle, że teoretycznie powinnam mieć już dość wrażeń i spełniona wracać do domu. Ja jednak postanowiłam zostać dłużej w Afryce, w której bez reszty się zakochałam. Tak bardzo mnie ona pochłonęła, że myśl o powrocie do zimnej, ponurej Polski była nie do przyjęcia:)

I tak zaczęła się moja samotna przygoda przez dziką, czarną Afrykę. Przygoda odmienna od tej, którą właśnie zakończyłam, bo bez wsparcia przyjaciół, ba- bez towarzystwa żadnego białego człowieka, spontaniczna i pełna niespodzianek.

Mój przyjaciel Kris, wspaniały organizator i przewodnik naszej wyprawy, którą właśnie zakończyliśmy, podsunął mi pewien pomysł- długa podróż pociągiem z Zambii do Dar es Salaam w Tanzanii. Od razu wiedziałam, że to dobry pomysł! Logistyka jednak i organizacja nie była łatwa.

Byłam wtedy w Livingstone w Zambii, tuż przy zapierających dech w piersiach wodospadach Victorii. Musiałam udać się do Lusaki, stolicy Zambii. Stamtąd bowiem (a dokładniej z okolicznego miasteczka, ale o tym później) odjeżdża 2 razy w tygodniu Tazara train, słynny w Afryce pociąg, który w ciągu 3-4 dni pokonuje obszar prawie 2 tys.km. Mało który biały człowiek o tym wie. Mało kto się porywa na tę podróż. Dla jednych to niewiarygodna przygoda, dla innych kilkudniowa męczarnia w niedogodnościach.

Udałam się więc lokalnym busem z Livingstone do Lusaki. Bilet kupiłam 2 dni wcześniej, co było dobrym pomysłem, w dniu wyjazdu bowiem, napierający tłum lokalnych z pewnością uniemożliwiłby białemu Musungu zdobycie miejsca w autobusie. Tak- Musungu, od tej pory stałam się Musungu. Wszyscy w koło wołali na mnie Musungu! Mało kto zapamiętywał moje imię, choć ku mojemu zdziwieniu, w języku suahili Izabela jest bardzo popularnym imieniem. Byłam jednak ich Musungu ( w suahili- Musungu oznacza dosłownie „biały człowiek”). Początkowo nie reagowałam, po kilku dniach oswoiłam się i nawet mi się spodobało moje nowe, afrykańskie imię:)

Odległość ponad 450 km. z Livingstone do Lusaki pokonaliśmy w prawie 9 godzin. Jak na warunki afrykańskie to bardzo dobrze. Drogi były jak w całej Afryce- zdecydowanie lepsze od tych w Polsce:) ale te liczne postoje- wciąż ktoś chciał wysiąść, ktoś inny chciał wsiąść, ktoś chciał kupić gdzieś jakąś kiełbaskę i frytki, a ktoś inny pójść do toalety, czyli- za krzaczek:).

Jechałam w przemiłym towarzystwie, wszyscy pytali się mnie: „gdzie jadę, po co, dlaczego?”, i podstawowe pytanie wszędzie i zawsze w Afryce- „ile mam dzieci i gdzie one są?” W afrykańskiej kulturze 30-letnia kobieta MUSI mieć już męża i dzieci- i to kilkoro. Stąd pytanie zawsze brzmiało NIE „czy mam dzieci” ale „ile ich mam”:) Byłam więc niepojętym dla wszystkich zjawiskiem- bezdzietna, niezamężna, biała, w lokalnym autobusie, planująca 3-dniową podróż pociągiem- bez żadnego konkretnego celu...ot tak- dla przyjemności! Nie mieściło im się to w głowie!:)

Dotarłam późnym wieczorem do stolicy Zambii- Lusaki. Wysiadłam na dworcu i poczułam- PRAWDZIWĄ, DZIKĄ, CZARNĄ Afrykę! Wszędzie był tłum krzyczących, napierających, czarnoskórychludzi, a że byłam jedynym białym Musungu to byłam celem każdego stojącego naganiacza i taksówkarza. Wyrywali mi z ręki torbę, pytali gdzie chcę jechać. Ktoś inny chciał mi coś sprzedać, a jeszcze inny bardzo nalegał bym dała mu jakąś swoją koszulkę. Dla czarnoskórych, ubogich Afrykan ubranie po białym człowieku, nawet najbardziej zniszczone i zużyte- to skarb ogromny! Każdy chciał nosić choćby podziurawione skarpety po BIAŁYM człowieku! Niepojęte prawda?

Nawet o moje roztargane trampki prawie pobiły się trzy kobiety na lokalnym targu w Zimbabwe:) Tym sposobem wracając do Polski miałam na sobie tylko jeden t-shirt, spodenki i japonki.

Obawiając się o swój bagaż ( nie wspomnę o życiu) zdecydowałam się wziąć najgłośniej krzyczącego taksówkarza i udać się w nieco spokojniejsze ( i pewnie bezpieczniejsze) miejsce. Taksówkarz, co chwile powtarzał mi jaka to Zambia jest bezpieczna i wspaniała, a że był bardzo przyjazny- zawiózł mnie do  hostelu- Kalulu Hostel.

Wysiadłam z taksówki i co? Wszędzie widzę biegające króliki! Pomyślałam- no pięknie, jest ciemno, ja nic nie jadłam od rana, gorąco było przeokropnie cały dzień, pewnie jakieś omamy mam. Tym bardziej, że przecież porę suchą mamy, od kilku miesięcy nie padało, a całe podwórko przed wejściem do hostelu było zalane wodą! Po chwili wszystko się wyjaśniło- Kalulu w języku Suahili to właśnie królik, tak więc króliki, to główny element wystroju tegoż miejsca:) A woda- no cóż, była awaria, popękały z gorąca jakieś rury, wszystko wylało. Ale miejsce dla mnie było! Nie miałam ani czasu, ani sił, by szukać czegoś innego-zostałam. Brodząc w błocie po kostki dotarłam do recepcji, w której przesympatyczny  mężczyzna poinformował mnie z wrodzonym wdziękiem, że wody nie ma- ani w toalecie, ani w umywalkach- nigdzie- bo rury popękały. Wyjaśnił, że właśnie naprawiają i może za chwilę woda będzie. Spędziłam już jakiś czas w Afryce i wiedziałam już, że to „za chwilę”, to jest „afrykańskie za chwile”, czyli na pewno nie dziś!

Na szczęście miałam wilgotne chusteczki, którymi otarłam swoje zabłocone stopy, nie było tak źle:) Dostałam łóżko w dormitorium. Jak przebrnęłam przez stos ubrań, toreb, jakichś porozrzucanych kosmetyków do swojego piętrowego łóżka w rogu pokoju, zorientowałam się, że łóżek jest 8, a leżące wszędzie na ziemi ubrania niekoniecznie są damskie...tak- spałam w dormitorium pełnym czarnoskórych, brudnych ( bo przecież wody nie było) mężczyzn...chrapiących na dodatek. Nie było też żadnego wiatraka ( o air condition nie wspomnę). Gorąc był przeokropny. Na szczęście moskitiera była. Byłam w środku strefy malarycznej, a komarów dookoła mnóstwo.

Pomimo chrapania i nieciekawego zapachu moich współlokatorów, po ciężkim i pełnym wrażeń dniu, noc przespałam jak kamień. Rano oczywiście wody nadal nie było, chwila afrykańska trwała nadal:) Kupiłam śniadanie za jakieś 5 dolarów USD, zapłaciłam za nocleg ( pamiętam dokładnie- 50 Kłaczy Zambijskich czyli ponad 15 dolarów USD- za łóżko w otoczeniu chrapiących współlokatorów, bez wody i wiatraka). Ale cóż- królików za to było wszędzie mnóstwo:) a wrażenia- bezcenne!:)

Postanowiłam poszukać innego miejsca, gdzie będę mogła choć wziąć prysznic- o niczym innym wtedy nie marzyłam. Poszłam więc na spacer, zaczepiłam kilkoro przechodniów ( a raczej to oni pierwsi mnie zaczepili swoim „how are you?” „what are you doing here?”. W językach plemiennych bebma i zizi też mówili, ale jakoś się nie mogliśmy dogadać:) no i po około godzinnej wędrówce w słonecznej ( upalnej już o godzinie 9 rano) Lusace- znalazłam! Flinstones Hostel- od razu się tam przeniosłam. Była woda pod prysznicem! Cudowna, zimna:) W tych warunkach nikt o innej nie marzy. Było dormitorium male i female, więc też kolejny plus. No i był bar z zimnym piwem:) Nawet stół bilardowy stał w rogu :) Co prawda królików nie było, ale jakoś to przeżyłam:)

Nie planowałam zadomawiać się długo w Lusace. Moim celem było kupić w Lusace bilet na pociąg i dotarcie do miasteczka Kapriri Mposi, z którego to miejsca wyrusza mój pociąg. Kilka dni wcześniej wyczytałam w internecie, że bilet na pociąg można kupić w tzw. Tazara House w Lusace, a pociąg odjeżdża dwa razy w tygodniu- w tym w czwartki. Ja byłam w Lusace we wtorek, miałam więc dwa dni- idealnie!...

W kolejnym blogu przedstawię Wam dalsze losy mojej fascynującej podróży. Zapraszam do lektury!